niedziela, 20 lipca 2014

Trzęsienie ziemi w NBA

A przynajmniej solidne tąpnięcia, i to w seriach. Najpierw wyczekiwaliśmy decyzji Wielkiej Trójki z Miami (James, Wade i Bosh) oraz Carmelo Anthony'ego. W końcu to, czy przedłużą kontrakty z dotychczasowymi klubami, wydawało się sprawą kluczową dla układu sił w nadchodzącym sezonie. I było. A w zasadzie jest, bo wystarczyło jedno "wracam do domu" Lebrona, by długo wyczekiwany koniec transferowej karuzeli okazał się najpewniej jej początkiem.

Cleveland jest obecnie chyba najgorętszym miastem w USA, i nie szkodzi, że leży na północy kraju, tuż przy granicy z Kanadą. Mieszkańcy tej przemysłowej aglomeracji nie zdążyli chyba jeszcze uwierzyć we własne szczęście, po tym, jak w ostatnich czterech latach trafiły im się aż trzy jedynki w draftach, kiedy powrót do Cleveland ogłosiła inna drafotwa jedynka (z 2003 roku) - Lebron James. Król powrócił, przyjęto go z otwartymi ramionami, zwłaszcza, że pokusił się o nader emocjonalne oświadczenie:
"Before anyone ever cared where I would play basketball, I was a kid from Northeast Ohio. It’s where I walked. It’s where I ran. It’s where I cried. It’s where I bled. It holds a special place in my heart. People there have seen me grow up. I sometimes feel like I’m their son. Their passion can be overwhelming. But it drives me. I want to give them hope when I can. I want to inspire them when I can. My relationship with Northeast Ohio is bigger than basketball. I didn’t realize that four years ago. I do now".
Całość do przeczytania na "Sportts Illustrated"

Po czymś takim cieszył się dotychczasowy lider Cavs- Kyrie Irving, cieszył dawny kumpel Lebrona - Anderson Varejao, cieszył sztab trenerski, ba, cieszyć mógłby się też Andrew Wiggins, w końcu grać u boku Lebrona, to nie lada gratka dla debiutanta, gdyby nie jedno ale. Owo ale dotyczy tego, że King James w tym samy oświadczeniu zakomunikował światu, że nie może się doczekać gry u boku Irvinga, Waitersa, Thompsona i Varejao. O Wigginsie nie wspomniał. O jedynce z draftu 2013 - Anthonnym Bennettcie - też z resztą nie. Przeoczenie? Jasne że nie. Pokazanie miejsca w szeregu żółtodziobom? Może troszkę, ale przede wszystkim jasny komunikat wysłany władzom klubu: "nie potrzebuję ich". Zupełnie inaczej jak w przypadku Kevina Love, podkoszowego z Minnesoty, którego Lebron, ale chyba nie tylko on, z chęcią by za Wigginsa i Bennetta wymienił.

Z perspektywy Wigginsa to sytuacja niezwykle trudna. Przyjęło się w NBA, że zawodnicy wybierani w drafice z wysokim numerami, a jedynki zwłaszcza, to z miejsca nie tylko materiał na gwiazdy, ale i filar zespołu, wokół którego wszystko powinno się kręcić przez najbliższe lata. Tym bardziej, że wysokie numery przypadają ligowym słabeuszom. W Cavs pewnie by tak było, gdyby nie psikus Lebrona. Co może zrobić w takiej sytuacji Wiggins? Czekać. Najlepiej zachowując milczenie. Może się okazać, że Love wcale nie trafi nad jezioro Erie, a Wiggins zagra u boku Jamesa. Niepotrzebne komentarze mogłyby tylko utrudnić relacje między zawodnikami, zwłaszcza, że Król, jak na największą gwiazdę ligi przystało, bywał już małostkowy. 19-latek z Kanady jak na razie trzyma się nieźle, na pytania o plotki odnośnie jego wymiany odpowiada krótko:
"I just play basketball, man, wherever I go"
Mądry chłopak z tego Wigginsa.

A jakie są szanse na sprowadzenie Kevina Love do Cleveland? Gdyby zawodnikowi na przenosinach nie zależało, to minimalne. W Minnesocie jest on największą gwiazdą, wciąż młodą, wokół niego budowany jest zespół. Wiggins i Bennett mogą się wspaniale rozwinąć, ale ich wymiana oznaczałaby, że budowę Wolves trzeba by rozpocząć od nowa. A to władzom klubu raczej się nie uśmiechać. Inna sprawa, że Love zaczyna się niecierpliwić, wciąż nie zagrał choćby jednego meczu w fazie play off, a coraz więcej klubów zaczyna się o niego dopytywać. Była już mowa, że mógłby wesprzeć Kobe Bryanta w Lakers, ponoć zwerbować chcą go też Warriors, by stworzył duet ze Stephenem Curry. To wszystko bardzo ciekawe opcje, ale perspektywa grania u boku Jamesa, i Irvinga, z miejsca windowałaby Cavs do roli jednego z głównych, jeśli nie głównego, pretendenta do zdetronizowania San Antonio Spurs. W Timberwolves grania o mistrzostwo może się Love nigdy nie doczekać.

Zostawmy jednak Cavs, Lebrona, Wigginsa i Love. Nie tylko nimi NBA żyje. Pau Gasol, dwukrotny mistrz NBA z Los Angeles Lakers, przeszedł do Chicago Bulls. Doświadczony Katalończyk ma szanse wraz z Joakimem Noah stworzyć jeden z najciekawszych duetów podkoszowych w lidze.Gdyby jeszcze Derrick Rose zbliżył się do formy, jaką prezentował przed kontuzją, a w zasadzie kontuzjami (pauzował prawie dwa sezony), to Bulls ponownie winni stać się jedną z wiodących sił we Wschodniej Konferencji.

Houston Rockets, o ekipie z tego największego miasta w stanie Teksas zwykło się ostatnimi czasy mawiać, iż są największymi przegranymi trwającego wciąż okna transferowego. Mają w swoich szeregach dwie gwiazdy formatu All-Star, Dwighta Howarda i Jamesa Hardena, ale jak pokazał poprzedni sezon, to za mało, by chociaż awansować do finału Konferencji na piekielnie mocnym Zachodzie. Stąd też zagięli parol na Carmelo Anthony'ego, gwiazdę Knicks i jednego z najlepszych strzelców ligi ostatnich lat. Nie wyszło, Melo wolał pozostać w rodzinnym Nowym Jorku, by pod skrzydłami Phila Jacksona cieszyć się z opiewającego na blisko 130 mln $ kontraktu. Ale to jeszcze nie był dramat Rockets, ci mieli plan B, który zakładał sprowadzenie Chrisa Bosha. Sytuacja wydawała się banalna, zwłaszcza, że tego pozostawił w Miami James. O dziwo jednak, Bosh nie zdecydował się na opuszczenie Florydy, choć do Rockets pasował jak ulał. To w zasadzie też by jeszcze nie oznaczało dramatu Rakiet, gdyby nie fakt, że przygotowując w klubowej kasie miejsce pod sprowadzenie gwiazdy, pozwolono odejść kilku zawodnikom, czyli: Chandlerowi Parsonsowi, Omerowi Asik i Jeremy'emu Lin. Bolesna powinna być utrata zwłaszcza tego pierwszego, który wyrastał na jednego z najbardziej wszechstronnie grających zawodników w lidze. Gdyby nieszczęść w Houston  było mało, najpewniej w panice, zakontraktowano tam na szybko Trevora Arizę, zawodnika dobrego, ale raczej nie wartego otrzymanego kontraktu.

Jak już wspomniałem, w Miami pozostaje Chrish Bosh. Dwayne Wade też. Ten drugi z Heat związany jest od początku profesjonalnej kariery, stąd ta decyzja nie powinna dziwić. Motywacje Bosha są jednak inne. Jakie dokładnie? Możemy jedynie się domyślać. Chris pewnie miał dość bycia gwiazdą numer dwa bądź trzy, zatęsknił za sytuacją z Toronto, gdzie był niekwestionowanym liderem. W Miami znowu wszystko będzie mogło się kręcić wokół niego. W Houston, jakkolwiek dobrze by się nie wpasował w skład, musiałby się dzielić prymatem z Hardenem i Howardem. No i jest jeszcze drugi aspekt, chęć udowodnienia czegoś Lebronowi. Oficjalnie Bosh decyzję Kinga rozumie i akceptuje, ale na pewno czuje się przez przyjaciela porzucony. Czyż nie byłoby pięknie, gdyby z D-Wadem udowodnili, że w Miami świat po odejściu Króla się wcale nie kończy?

OK, wpis wychodzi już strasznie długi, na koniec jeszcze wspomnę, że Michael Jordan przysporzył kłopotów swojemu przyjacielowi, Larry'emu Birdowi, wyciągając ze składu Indiana Pacers Lance Stephensona. Klub Jordana, Charlotte Hornets, powoli rośnie w siłę. Kto wie, może niebawem MJ przestanie być pamiętany tylko jako najlepszy zawodnik ever, a zacznie się o nim mówić jako o świetnym managerze? W NBA wszystko jest możliwe.
      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz